Z Francją, jak wiadomo, od czasu zerwania kontraktu na Caracale, nie układa nam się dobrze. Stosunki są napięte, między najważniejszymi politykami obu krajów iskrzy. Najnowszy dowód, to wywiad prezydenta Emmanuela Macrona dla tygodnika „Le Point”, w którym oświadczył, że polski rząd „nie jest rzecznikiem Europy Wschodniej”. Skrytykował jednocześnie premier Szydło, która kilka dni temu po raz kolejny oświadczyła, że nie zmieni stanowiska w sprawie pracowników delegowanych. Choć może się wydawać, że owi „pracownicy delegowani” są ostatnio jedynie tematem dyżurnym polsko-francuskich przepychanek, to z merytorycznego punktu widzenia problem jest. W każdym razie na pewno nie warto ograniczać się do krzyków i tupania nogą, dotyczy on bowiem kilkuset tysięcy Polaków zatrudnionych za granicą – z rodzinami to przecież grubo ponad milion osób.
Problem wywołał prezydent Francji, zresztą przy wtórze polityków niemieckich. W czasie swojej kampanii prezydenckiej obiecał wyborcom, że skończy z „psuciem rynku pracy” przez pracowników pochodzących zwłaszcza z krajów Europy środkowo-wschodniej. Teza Macrona z grubsza jest taka: pracownicy z krajów Europy środkowo-wschodniej za tę samą pracę opłacani są w swoich krajach taniej niż pracownicy francuscy. Delegowani do pracy we Francji, pracują więc za mniejsze pieniądze niż Francuzi. Tym samym, zdaniem prezydenta Macrona, kraje ich pochodzenia stosują wobec Francji niedopuszczalny dumping. Konflikt narasta.
Co prawda Niemcy mówią jak na razie niewiele, ale wiadomo, że są po stronie prezydenta Macrona. Pamiętajmy jednak, że i państwa skandynawskie do tego samego zmierzają. To nie tylko Niemcy i Francja, to również Szwecja, Finlandia, zainteresowani są Holendrzy, Belgowie też deklarują, że będą popierać tego typu działania. Niestety i pośród państw nowych daje się zaobserwować pewnego rodzaju przychylność dla francuskich postulatów.
Polska ma 400 tys. osób będących na kontraktach, czyli takich, którzy są pracownikami delegowanymi. Oni są „posted”. Po angielsku rozróżniamy bowiem – „delegated” i „posted”. „Delegated”, to jest ktoś, kto wyjechał za granicę w delegacji służbowej. Delegowany (delegated) jest na przykład kierowca prowadzący ciężarówkę na zlecenie jakiejś firmy zarejestrowanej w Polsce. Przewozi, dajmy na to, meble do Niemiec czy Francji i wraca – z innym towarem, czy „na pusto”, to już mniejsza. On wykonuje delegację służbową. Nikt z tej kategorii pracowników nie jest „posted”, czyli nie pracuje na stałe przez jakiś okres. To jest bardzo ważne, trzeba to bardzo wyraźnie rozróżniać i żądać rozróżnienia.
Po tych lingwistycznych, acz niezbędnych wyjaśnieniach – ad rem. Prezydent Macron domaga się, by obowiązywała zasada: ta sama płaca za tę samą pracę w tym samym miejscu. Tyle, że nasi partnerzy upierają się, iż ta zasada działa tylko w jedną stronę! To znaczy ma być nią objęty każdy obywatel państw nowych, wyjeżdżający do państw starej Unii i tam pracujący. A przecież to powinno działać także w drugą stronę! Kierowca francuski jadący z towarem do Rumunii, Bułgarii czy Polski, powinien być opłacony tak jak jadący obok niego kierowca rumuński, bułgarski czy polski. To jest bardzo słaby punkt w stanowisku naszych partnerów. Oni w ogóle nie chcą o tym słyszeć.
Kolejny biznesowo słaby punkt ich stanowiska, to jest realna siła nabywcza pensji, którą dostaje zatrudniony u nich cudzoziemiec. Otóż pracownik delegowany (posted worker) wysyła swoje pieniądze do rodziny w Polsce. Sam również w większości w Polsce z nich korzysta, bo w miejscu pracy na ogół ogranicza wydatki do niezbędnego minimum. Pod względem siły nabywczej jedno euro w Niemczech oznacza z reguły jedno euro trzydzieści centów w Polsce. Mówienie więc, że pracownik polski pracujący na stałej delegacji we Francji zarabia 30 proc. mniej niż jego kolega francuski, jest naciąganiem sprawy pod z góry powzięte założenie, ponieważ za tę niższą pensję on może kupić w Polsce tyle samo żywności, co jego kolega we Francji czy w Niemczech. Dumping socjalny rozumiany na sposób jaki prezentuje prezydent Macron nie ma tu zastosowania, gdyż polscy pracownicy we Francji nie pracują za cenę, która obniżałaby ich koszty utrzymania i w konsekwencji powodowała ubóstwo. Nie, bo te 30 proc różnicy z reguły oznacza różnicę w realnej sile nabywczej. Zatem w rozmowach, które nas czekają, powinniśmy się domagać uwzględniania zdolności nabywczej pieniądza w kraju zamieszkania. Tego nam się jednak odmawia. Uważam, że rząd polski powinien być w tej kwestii stanowczy.
Kolejny spór jest skutkiem swoistego, znanego od dawna populizmu – nie dopuścić do przyjazdu i zatrudnienia pracowników, którzy są niżej płatni. Jeżeli mamy na rynku pracy pracowników, którzy za niższą pensję pracują równie dobrze jak autochtoni za 100 proc., to nie jest dumping. To jedynie zmniejsza presję na wzrost płac w państwach członkowskich. Natomiast domagamy się, żeby pracujący na kontraktach – owi „posted workes”, mieli, tak jak każdy, pełny pakiet socjalny. Na przykład SLD stawia to bardzo twardo na forum Parlamentu Europejskiego. Wszystkim muszą przysługiwać takie same prawa. Tymczasem prezydent Macron, Niemcy i inni żądają, by opłaty z tym związane – ubezpieczenie, fundusz emerytalny itp. – płacone były w kraju, w którym pracownik jest zatrudniony, ale jednocześnie nie słyszymy z ich strony deklaracji, że dzięki temu nasi pracownicy, po osiągnięciu wieku emerytalnego, będą otrzymywać emeryturę tak, jak pracownicy francuscy, niemieccy itd. Takiej deklaracji nie ma! To jest kolejny, bardzo słaby punkt negocjacyjny naszych partnerów. Skoro bowiem nie ma takiej deklaracji, o jakiej mówię, to znaczy, że pracownicy delegowani będą pobierać emeryturę w Polsce, a zatem, jeśli po latach to ZUS ma im wypłacać świadczenie, składki emerytalne powinny wpływać do ZUS-u!
Jak widać problem pracowników delegowanych wcale nie jest tak jednoznaczny, jak go przedstawiają Niemcy, czy Francuzi. Życzyłbym więc sobie, żeby polscy negocjatorzy i rząd po pierwsze uczestniczyli twórczo w rozmowach i po drugie – podnosili rzeczowe argumenty. Mniej pyskówki i mniej publicystyki, a więcej argumentów merytorycznych i prawdziwej roboty negocjacyjnej. Mniej „nie bo nie”, tylko usiądźmy i rozmawiajmy, jak ma to działać. Trzeba czegoś wymagać i dobrze jest wiedzieć, czego oczekujemy, jakie mamy możliwości i kto może stanąć z nami ramię w ramię. Trzeba prowadzić politykę, a nie kłócić się, bo inaczej nie popychamy spraw w oczekiwanym przez nas kierunku, a za to musimy wysłuchiwać połajanek w rodzaju „Polski rząd nie jest rzecznikiem Europy Wschodniej”… To też prezydent Macron.
Prof. Bogusław Liberadzki, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego